oddano do klasztoru, bo matka kochała mnie tylko, i pieściła nad miarę. Stare to dzieje ojcze, ja dziś starzec siwy, ale to były najszczęśliwsze życia chwile, bo spokojne, bo wesołe a bez troski na przyszłość. Wychowałem się po części w domu, po części w szkołach u xięży Jezuitów, a potém, gdy mi Pan Bóg ojca odebrał, powróciłem matce w gospodarstwie pomagać. Byłem już dorosły, ale pstro w głowie jak u każdego młokosa, a do tego jedynaka, bom się już za takiego uważał. Wszystko mi dogadzało; z psami, z końmi, z wesołemi towarzyszami, uganiałem się dnie i noce od kniei do kniei, rzadko nawet, czego mi dziś Bóg widzi żal okrutnie, do staréj zaglądając matki. Niewielkąm też był jéj pomocą; tylko że na mnie spójrzała kiedy niekiedy i pocałowała w głowę, a choć sama jedna długie dnie wysiadywała nad swoją xiążką pobożną i różańcem, nie poskarżyła się nigdy. Jam z młodości szumiał i szumiał. Jakoś, niewiem już poco, zaniosł mnie interes do Sandomierza, gdziem musiał kilkanaście dni przebawić, a i tu znaleźli się koło mnie weseli towarzysze do hulanki. Wypadło tak, że podczas mojéj bytności najbogatszy z tamtejszych mieszczan niejaki Franciszek Gallar, wyprawiał starszéj swéj córce
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kordecki tom I.djvu/213
Ta strona została uwierzytelniona.
213