się gdyby gwiazda między tém mieszczaństwem. I tak mnie zaraz za serce chwyciło to dziewcze, żem i rozumu zbył i głowy, i zapomniał się o sobie. Już tedy owego wesela pilnowałem do końca i poznałem się bliżéj z Gallarami, którzy zamożnego ślachcica przyjmowali z dystynkcją, uczciwie i jak się należało. Konstancja było imie młodszéj, szła ze mną w taniec raz w raz i uśmiéchała się do mnie; jeszczem innych od niéj odsadzał, aż mało do bójki i szabel nie przyszło, i tak mignęły mi się te dni weselne, gdyby z bicza trzasł.
Ale ostatniego dnia nie obeszło się bez awantury. Już to ja widział zrazu, że koło niéj ćma gachów się kręciła, alem ich rozpędził łatwo, bo to byli mieszczańczuki; tylko się jeden pozostał wąsacz, z szabelką, ślachcic gołopięta, niejaki Krzysztoporski. Ten się nie dał zjeść w kaszy, i kroku mi nieustępował. Starliśmy się raz i drugi na słowa cierpkie, przemówili ostro, ale mnie jakoś przyjaciele odciągnęli od bójki, dla domu to czyniąc, bo Gallar stary był człowiek poważny i przykroby mu to było, żebyśmy się popłatali, a do tego omen zły dla nowożeńców. Mój tedy antagonista nieustępował wcale, a Konstancja choć się zdawała dla mnie bardzo przy-
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kordecki tom I.djvu/215
Ta strona została uwierzytelniona.
215