— Widzicie — rzekł ze złością, — tu co innego wcale się święci, to się zabiera na zapalczywą obronę, traciemy czas i ludzi...
— Prawdziwie, niepojmuję, — rzekł Wejhard łagodnie, — oni się bronić nie mogą, targują się tak tylko o poddanie, o warunki...
— A śliczny mi targ, — zawołał Miller, — w zadatku patrz co trupa!
— Przypadek! przypadek! rzekł Wrzeszczewic.
— Co? i spalenie folwarku! i tych szop, i ci pobici — to wszystko ma być przypadek!
— Ale powtarzam generałowi, mnisi bronić się tak długo niemogą, — zawołał Wejhard, — z czém? ze stu kilkudziesięciu ludźmi, przeciwko dziewięciu tysiącom? ani zapasu prochów, ani biegłych dowodzców nie mają. Wysilili się dzisiaj, trochę im też szczęści, trochę nieostróżność nasza posłużyła, i po wszystkiem...
Miller odwrócił się z gniewem.
— Ale to tak trwać niemoże! odezwał się wysapawszy, potrzeba kończyć...
— Skończemy generale, niech Kaliński jedzie do klasztoru i pocznie się z niemi targować.
Miller wskazał tylko ręką Kalińskiemu na klasztor.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kordecki tom I.djvu/236
Ta strona została uwierzytelniona.
236