w słabszych murach od północy, jeszcze i jednéj nie skruszył dotąd cegiełki. W jedném miejscu weselszy śmiech i gwar ludzi zastanowił przeora; jakaś postać w ciemności na mur się prawie wdrapawszy, rzucała cóś żołnierzom. Przelękły Zamojski widząc kogoś z zewnątrz się dobywającego, poskoczył z wołaniem.
— Kto to? co to jest?
Głowa w płachty uwinięta odpowiedziała mu z za muru:
— Sługa matki Boskiéj! nic to Mieczniku dobrodzieju! nic! to ja! stara sługa N. Panny Częstochowskiéj, przyniosłam żołnierzom trochę szwedzkich gruszek, sama już nie ukąszę ich, bo zębów niémam, oni niech się pożywią.
— Jakie to gruszki szwedzkie? podchwycił Zamojski.
Żołnierze się śmieli i zbierali po blankowaniu rozsypane kule różnego kalibru, które stara żebraczka rzucała im, uzbierawszy ich od rana dobry zapas. Przeor nadszedł i twarz mu się rozpogodziła.
— To nasza ranna, którąśmy to widzieli pod murami, pomocnica. Widzicie, w amunicją nas opatruje; weźcie, weźcie, od przybytku głowa
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kordecki tom I.djvu/251
Ta strona została uwierzytelniona.
251