Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kordecki tom I.djvu/256

Ta strona została uwierzytelniona.
256

kleństwa protestantów, najboleśniéj polakom czuć się dawały; — widzieli dziś komu rękę podali, kogo posiłkowali i przeciw komu: poznawali, że samobójcy targnęli się na siebie samych, na to co mieli najdroższego w świecie — wiarę! —
Ktoby naówczas spójrzał na polaków w obozie szwedzkim stojących, na pobladłe ich twarze, na zmartwiałe usta, chmurne czoła, nie wróżyłby Gustawowi długiego związku z niemi. W obec religijnego obrządku, odskoczyły od siebie, te dwie związane ale nie zrosłe części nieforemnéj całości i groźno patrzały jak wrogi; Wejhard nawet nie Polak, katolik tylko, udając wesele, czuł się niespokojnym; dźwięk dzwonów i śpiew, zdawały mu się czynić wyrzuty.
Miller także patrzał, niecierpliwił się trochę, ale mu to było obojętne; żartować by był chciał, a żart mu nie szedł, bo za czary jakieś uważał ten obchód, a czarów się obawiał. Odwracał głowę, krył oczy, rzucał się niespokojny, rad żeby to rychléj ustało.
— No! długoż ci mnisi pod pozorem nabożeństwa zwodzić i nudzić mnie będą? — zawołał w ostatku zniecierpliwiony, — każę dać ognia do ich chorągwi i bałwochwalczych obrazów. Czemu mi nie przysyłają odpowiedzi. A! tyś kato-