trzymał się w bok, drugą niosł pogniecioną czapkę z pióropuszem.
Oblicze to podniesione nad tłum, wzrostem Krzysztoporskiego, przerażało zamarłym na niem wyrazem uporu i samowoli. Znać myślą był gdzieindziéj, bo wzrok błądził nieuważny, szklanny, to tu, to ówdzie zwracając się, z jedną ciągle dziką obojętnością, z duszy na wierzch wypędzoną.
Opodal nieco szedł Lassota złamany wiekiem, sparty na wnuczce, takim jakeśmy go widzieli w jego ubogiéj chatce, tylko na twarz dziwny występował rumieniec, bo czuł choć niewidział jeszcze nieprzyjaciela swojego w tłumie. I chciał się modlić a zrywała mu się w ustach poczęta modlitwa, drgnął ile razy go kto dotknął, na każdy szelest głowę odwracał, słowa marły na wargach, oko z xięgi zbiegało na lud, z ludu na xięgę. Hanna podtrzymywała go i śpiewała pieśń szybko, żywo, jakby nią chciała myśl jakąś w sobie przygłuszyć, czegoś zapomnieć, do czegoś się ośmielić.
Podniesiona głowa Krzysztoporskiego, wciąż z obojętném wejrzeniem, stała nad tłumem, i długo, długo wzrok jego szklanny nie objawiał nic, krom jednostajnego cierpienia; nagle oczy
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kordecki tom I.djvu/258
Ta strona została uwierzytelniona.
258