Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kordecki tom I.djvu/260

Ta strona została uwierzytelniona.
260

baczył. Ale to była chwila tylko, chwila jak promyk słońca w zimie przelotna i krótka, i Krzysztoporski znowu zapłonął gniewem, znów chwycił oręż, znów oko krwawe, posępne, straszne żądzą zemsty, zwrócił na starca, jakby go niem chciał poźreć.
I rzekłbyś, że tę potęgę wzroku uczuł schorzały starzec, zadrżał także, zniepokoił się, zatrzymał, siły go opuszczały; odwrócił oczy i wrogie wejrzenia spotkały się z sobą. Zwarli się jak mieczami, jakby barki z barkami się scięły. — Nic odmalować nie potrafi téj chwili krótkiéj, w któréj ich oczy same stoczyły z sobą walkę śmiertelną: wlepili je w siebie jakby się wyzywali, a żaden ustąpić nie chciał, i stali oba i patrzali, a jedli się wzajemnie. Całe życie, cała siła ich zbiegła do zakrwawionych oczów; uczuli jakby życie przez nie uciekało, i po walce, złamani zostali i bezsilni. Krzysztoporski stał wryty, wnuczka ciągnęła starca; on piérwszy wrócił do modlitwy ustami, choć jéj jeszcze zakrwawione serce nie rozumiało długo, piérwszy on przebaczył w imie Boże.
Nikt nie spostrzegł tego dramatu jednéj chwili, nikt, a raczéj jedne tylko obce oczy. Stara żebraczka, którą wpuszczono do twierdzy na na-