Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kordecki tom I.djvu/277

Ta strona została uwierzytelniona.
277

leżącą, i pełznąć cicho a ostróżnie. Lecz gdy się już pod fossę i mury przywlókł, niepodobieństwo było ruszać daléj i cokolwiek bądź poczynać, bo na nich stali wszędzie ludzie przeciw strzelnic, paliły się ognie i postrzeżony, byłby życiem przypłacił. Wiedząc już stanowisko Wachlera, pełznął daléj pod bastjon północno-wschodni, przy którym była i furtka potajemna w fossę wychodząca i schronienie staréj żebraczki. Tu światło jakoś było przygasło na murach i cicho do koła. Przytuliwszy się do ziemi, lazł daléj poseł, potrafił spuścić się w fossę, a nic nad sobą nie słysząc i nie widząc nikogo na murze, pół głosem począł wołać.
— Wachler? Wachler?
Tuż przy nim cóś się zaruszało, ale głos mu żaden nie odpowiedział; powtórzył pytanie, i po długiem przestanku znajomą mową odpowiedziano po cichu.
— Wer da? kto tam?
Wachler? powtórzył dla upewnienia się Nathan.
— Ja! ja! ale któż tam u licha woła? i zkąd?
— Tst! Nathan Purbach!
— Co ty tu u licha robisz?
— Możnaż mówić?