To powiedziawszy i jeszcze raz wymierzywszy nań oko, którego błysku znieść niemógł Wachler, Przeor pociągnął daléj.
— Cóś ja tego niemca nie lubię, rzekł do pana Czarnieckiego po cichu.
— A któżby niemca lubił? odparł ślachcic ruszając ramionami. Przyznam się waszéj przewielebności, że co do mnie, jakkolwiek kotem, ze wszystkich stworzeń najwięcéj się brzydzę, wolę jednak kota niż niemca.
— Przecież to ludzie i bracia...
— Jużciż to prawda, według prawa Chrystusowego tak-by to być powinno; ale że się nam ci braciszkowie nie udali, i to pewna.
Przybywali ku wrotom i z cicha zbliżyli się do braciszka Pawła, który nie mając nic do czynienia, bo brama była spuszczona, zaryglowana i straż w niéj, a zwód podniesiony, wyręczał koło dział uśpionego i znużonego żołnierza; z różańcem w ręku, z odkrytą głową klęcząc, modląc się i stróżując. Szelest kroków nadchodzących obudził go, odwrócił się i ujrzał Kordeckiego, podniósł szybko, zczerwioniony i zmięszany, jakby na złym schwytany uczynku.
— A co u was słychać, bracie? spytał uśmiechając się przeor.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kordecki tom I.djvu/280
Ta strona została uwierzytelniona.
280