Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kordecki tom I.djvu/285

Ta strona została uwierzytelniona.
285

ga, ale poczuwszy ją, radby żeby już nie ustawała.
— Dobra krew! — szepnął sobie pan Piotr, ale do jutra niedaleko.
— Nie pójdziecie spocząć? — rzekł Kordecki, mury dobrze strzeżone.
— Nie, nie, chcę tu zostać. Spać nie mogę, od lat kilku oka prawie nie zmrużam; wolę tu być, niż w dusznéj izbie. Pilność nie szkodzi, ludzie pośpią się łatwo, a szwed jedném okiem tylko drzémie.
Odeszli krążąc tak do koła fortecy i wszędzie znajdowali lud w gotowości, światła pozapalane, czujność i baczność; Kordecki uspokojony przeżegnawszy wszystkie cztéry strony twierdzy, zszedł z Panem Czarnieckim wschodkami w podworze. I tu było życie: chodziły straże i wczorajsze okruchy murów zbierano, a gdzie się ściana osypała, gdzie szkodę zrządziły kule, już ją starano się naprawić i umocnić nadwerężone części.
— Poczciwy lud nasz, mówił Przeor odchodząc, ale mu jednéj cnoty braknie, i nam też wszystkim, cośmy z łona tego ludu wyszli — wytrwania. W pierwszéj chwili jak piorun gorący jesteśmy i silni, lecz stałości nie ma. Jutro, za