Trudno sobie wystawić jak straszny był stan kraju w téj chwili przerażającéj i sobą i tém co zwiastowała: nie było króla, brakło obrońców, zewsząd czernieli najezdzcy, ze wszystkich stron zjawiali się nieprzyjaciele, i rozerwana puścizna Jagiellonów, rozpadała się na części. W Wilnie rządził Chowański, Krakowa Wittemberg dobywał; w Warszawie gubernatorował Szwed ze zdrajcą, po województwach przysięgi Karolowi Gustawowi, sypały się co dnia gęstsze i serdeczniejsze. Nie było otuchy, nie było ratunku, a ostatnia godzina długiego jasnego żywota, zdawała się wybijać i brzmieć dźwiękiem grobowym nad głowami przeląkłych dzieci, które się nie miały do kogo przytulić. Stan umysłów był taki, że ostatek uchylał nadziei; garnęli się niemal wszyscy do zdrajców, do nieprzyjaciół, — ostatek wzdychał, wyglądał posiłku.... od Tatara. Chodziły z rąk do rąk podawane i przepisywane listy oznajmujące o tym sprzymierzeńcu, a tym czasem zamek po zamku, gród po grodzie poddawały się przerażone.
Na pograniczach wszędzie wrzał boj, a raczéj srożyły się najazdy nad bezbronnemi: Ukraina we krwi się kąpała, Kamieniec oblegał Chmielnicki, Ruskie miasta już klucze dla kozackich
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kordecki tom I.djvu/30
Ta strona została uwierzytelniona.