Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kordecki tom I.djvu/34

Ta strona została uwierzytelniona.

oddalony, każda u wrót wrzawa, zdawała im się oczekiwanych nieprzyjaciół oznajmywać.
Szara a smętna roku pora, to powolne przejście od skwarów lata, do mroźnéj zimy, dodawała jeszcze obrazowi ponuréj i złowrogiéj barwy. Lasy zrzuciły już były pożółkłe liście i suchemi sterczały gałęźmi, pola jedne świeciły majowemi szaty zasiewów, drugie przy nich smutniéj jeszcze czerniały i płowiały obnażonemi piaski, zdeptanemi scierniami; niebo okrywały zasłony sine lub szare, a wiatr przynosił tylko chłodne dészcze, mroźne podmuchy i burze, dzikiemi głosy wśród gai wyjące. Mnisi przywykli do częstych odwiedzin, do coraz nowych twarzy, napróżno teraz poglądali na wszystkie drogi; rzadki się tylko przywlekł żebrak o kiju, mieszczanin z klasztornego miasteczka lub ślachcic z blizkiéj wioski. Płynęły jednostajne godziny na modlitwie, na tęsknéj rozmowie i modlitwach znowu i rozmyślaniach ponurych: dzwony tylko z wieżycy, w pewnych godzinach dnia i nocy zwołujące do choru na nabożeństwo, przerywały długą i posępną ciszę.
Rano dnia piérwszego Listopada 1655 roku, przeor xiądz Augustyn Kordecki siedział w swéj celi i odmawiał pacierze, gdy do niéj