Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kordecki tom I.djvu/343

Ta strona została uwierzytelniona.
343

— To też podwójnie dziś miło, znaleść się między swojemi, spocząć trochę, i zapomnieć o nieszczęściach kraju, co na nas to jarzmo włożyły.
Milczano jeszcze, starosta z nikogo ani potakiwania, ani oporu wydobyć nie mógł, nie wiedział jaki skutek sprawiają słowa jego, bo ani twarz ani usta nie objawiały go dotąd. Przykre to było położenie, obracał głową, szukał do czegoby się uczepić, nie mógł znaleźć.
Baczniejszy rzut oka byłby mu oznajmił, że ubolewanie to zręczne, znalazło odgłos w umysłach wielu; ale przytomność przeora i poważne a śledcze wejrzenie jego, tamowało objawienie tego co się w sercach kryło. Kaliński mówił daléj.
— Prawdziwie, od zgonu Zygmunta Augusta nasza Polska widocznie dążyła do upadku: oczy to nasze widzą, serca czują; a każdy jak umié ją rabuje.
— Szkoda, — przerwał Kordecki — że nie możemy się zgodzić na jedno lekarstwo; każdy ją do siebie ciągnie, każdy do niéj przyczaja, i jak z dziecięciem Salomona sądu, wkońcu z nią być może... Ale Bóg łaskaw i wielki.
— A! to też to prawda, w Bogu jednym nadzieja nasza, — rzekł pobożnie Kaliński — w Bogu