probował, a gdy coraz większa liczba ślachty i kilku zakonników ku Kalińskiemu się już zbliżyła, gdy starosta zwyciężca rozpromieniał, widząc skutek swéj mowy, i gotował zbierać jéj owoce, powstał dopiéro ze zgrozą na twarzy, któréj odmalować niepodobna; płomień miał w oczach, a czoło oblekło się wyrazem oburzenia.
— A — zawołał wznosząc ręce, — ludzie małéj wiary, ludzie słabi i biedni, jakże to was lada wiatr nagina gdzie zechce! I jakże kraj niema ginąć, jak się do upadku nie chylić, gdy dziś bohatérowie w obronie świętości waszych, jutro je gotowiście dla kilku słów miodowych, oddać sami w ręce wroga. — Słuchałem cię panie, obrócił się do Kalińskiego, z cierpliwością, ze zdumieniem. Zwykli Polacy kłaść winę swoją na barki cudze, i dziś się to tak dzieje! Król wam winien! a któż go opuścił? Kto mu wojska odmówił? kogo miał przy sobie wiernym w nieszczęściu? kto robił związki dla żołdu po obozach? kto zrywał sejmy gdy ojczyzna gwałtu rady wołała? Nie król — nie król, ale my sami... Kto Ruś oburzył jeśli nie my, obejściem z nią nie braterskiem ale pańskiem? Kto piérwszy jeśli nie zdrada wwiodła Karola Gu-
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kordecki tom I.djvu/352
Ta strona została uwierzytelniona.
352