życia stłumił wszelkie uczucie osobistéj godności, bo i ruchem i słowem, mimo siwego włosa, dowodził uniżoności aż do spodlenia niemal dobrowolnego posuniętéj. Wszędzie szukał pracowicie ostatniego miejsca, nieśmiał niczyjemu sprzeciwić się zdaniu, potakiwał gorliwie i niezmordowanie, a głosu nie zabrał, chyba spytany dobitnie i wywołany natrętną napaścią. Zgasłe jego oczy, zbladłe policzki, trzęsąca się głowa, wiek już podeszły okazywały, że sługiwał niegdyś dworsko i to mu może wpoiło tę śmieszną uległość i uniżoność, odbijającą teraz dziwnie przy łysinie i włosach srebrzystych.
Za nim idący pan Jackowski otyły, z orlim nosem i ruchawym wzrokiem, pleczysty mężczyzna, kulał trochę na nogę, bo ją był niedawno z chartami jeżdżąc za zającem, nadwichnął. Był to zajadły myśliwiec, dawniéj wojskowy i związkowy krzykacz, zawadjaka, do kielicha i do korda gotowy, zresztą ślachcic wcałém znaczeniu, ślachcic owych czasów, gdy pan brat panował w Polsce sam jeden. W polityce i nowinach trzymał się on zdania swojego arendarza, i nic mu z głowy niemogło wybić tego, że żydzi o wszystkiém najlepiéj wiedzieć muszą. A że żydzi posługiwali Szwedowi, zdradzając
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kordecki tom I.djvu/50
Ta strona została uwierzytelniona.