za rękę przeor, wszyscyśmy tu swoi, tajemnic nie mam, to przyjaciele klasztoru.
— A zatém otwarcie, rzekł Warszycki, powiem waszéj przewielebności, co mi mój brat polecił. Już to żadnéj wątpliwości nie ulega, że oddział Millera, Wejhard, półkownik Sadowski, co go może i znacie, bo mieszkał u nas, gotują się iść na Częstochowę.
Ślachta pobladła, Bogdański ręce załamał, Przeor słuchał jak gdyby już wcześnie wiedział, co mu powiedzieć miano.
— Kilka razy już podobno wybierali się z Kalisza, ale to jakoś jeszcze do skutku przyjść nie mogło. Potrzebują pieniędzy, nie bez tego żeby niesłyszeli o skarbach świętego miejsca, przyjdą więc niezawodnie, przyjdą z siłą znaczną, a zdaniem mojego brata pana kasztelana, potrzeba ocalić co można, uwożąc na Szląsk precjoza; a przed wszystkiém Taumaturgam imaginem, skarb całéj Polski.
— Święte słowa, rada najmędrsza, szeptał sentencjonalnie pan Bogdański.
— I ja w to biję, dodał Jackowski.
— A pan co na to? odezwał się dziwnym uśmiechem x. Przeor, obracając się do Żegockiego.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kordecki tom I.djvu/54
Ta strona została uwierzytelniona.