Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kordecki tom I.djvu/79

Ta strona została uwierzytelniona.

który jéj nigdy nie opuszczał. Czarne oczy ogniste z pod brwi siwéj błyskające, od tego śmiechu wiekuistego otoczyły się promienistemi fałdami rozchodzącemi do ust i na czoło. Gęba bezzębna, na wpół otwarta, śmiała się także, a nos prosty i niewielki, poruszał przy tém z całą twarzą, drgającą i jakby konwulsyjnemi wykrzywiającą się ruchy. Kilka kosmyków siwych włosów, wymykały się z pod płachty i na skroń spadały. Ruch żebraczki nad wiek jéj był żywy, głos donośny, a wśród poskoków, śpiewów i chichotania, z jakiemi ją zawsze widywano, coś smutnego się przebijało, cechującego obłąkanie, owoc wielkiéj przecierpianéj boleści. Nie była wszakże szaloną; pamięć, przytomność, przebiegłość nawet i dowcip jéj pozostał; ale ten śmiech okryty łachmanami i zgrzybiałością, zdawał się wyrobionym siłą, wywołanym postanowieniem jakiemś. Zwykłem jej mieszkaniem były kramiki pod murami klasztornemi, w których noc spędzała latem i zimą, na garści słomy. W wielkie mrozy, czasem ją kto miłosierniejszy z mieszczan okrył starym kożuchem, czasem do chaty zawezwał: we dnie jak na brzask stawała u drzwi kościelnych; tu lub w kruchcie modliła się na ogromnym drewnianym różańcu