Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kordecki tom II.djvu/101

Ta strona została uwierzytelniona.
101

ciżby, był wyraz rozpaczy, strachu, zwątpienia. Pan Czarniecki w czapeczce od hełmu, w kaftanie łosiowym z pod zbroi, z założonemi w tył rękoma, z głową spuszczoną, chodził i mruczał:
— Po wszystkiém, teraz trutnie i bić się nie zechcą!
Kobiéty z dziećmi małemi na ręku, kapłani starzy, czeladź, wszystko się było wytoczyło na mury, w podwórza, poczepiało u baszt i jak w chwili pożaru, znajomi i nieznajomi witali się, pytali, rozmawiali z sobą, zwierzali sobie, użalali.
Wtém, wśród tego zgiełku myśli i głosów, stanął Kordecki, zsunął kaptur który mu twarz zakrywał i odezwał się.
— Dzieci kochane! Kraków się poddał, szwedzi zdradą Wolfa wzięli, Król opuszczony na Spiżu, Polska zawojowana — oto kres nieszczęść naszych; chwila kary Bożéj za grzechy blizka końca. Kiedy się sroży plaga gniewu Wszechmocnego, najbliżéj zlitowanie! Jeszcze chwila a słonce zabłyśnie. Dziś nam Bóg powierzył najpiękniejsze stanowisko, i chciał nas słabych a ułomnych, mieć przykładem całemu narodowi. My jedni stale, poczciwie, opieramy się szwedom, i wytrwamy, wiary me złamawszy, do koń-