znać przeorowi, że Błeszyński przyszedł, ale osłabły jak siadł, nie wstaje snem ujęty.
Wszyscy się więc potoczyli dla widzenia z nim do bramy, a trzask wchodzących zbudził ze snu zakonnika, który krzyknął i obłąkanym powiódł wzrokiem po znajomych twarzach.
— Jakto? — rzekł nieoprzytomniony jeszcze, jestem tu w klasztorze? cóż to było?
— Uspokojcież się, uspokojcie, — zawołał Kordecki siadając przy nim — dzięki Bogu, że was widzimy... a coście wycierpieli ofiarujcie Bogu.
— Prawda, — rzekł Błeszyński wiodąc ręką po czole — wycierpiałem wiele, a Bóg wié co mi jeszcze zostało do wypicia... może śmierć.
— Jakto? mówcież! a ojciec Zacharjasz?
— Ja wcale nie jestem uwolniony, — rzekł Błeszyński, — ani on.... tamten jeszcze w więzach, a ja tylko posłem od Millera tutaj. Noc i dzień przebyliśmy okropne, napatrzywszy się, nasłuchawszy, nacierpiawszy urągowiska, bicia i obelg i bluźnierstw, że nam się to wiekiem zdało! Szwedzi wymyślnie znęcali się nad nami. Służyliśmy im za zabawkę nocną, a oka żaden z nas nie zmrużył, bo oba związani, przyparci do ściany spalonego budynku, prócz mo-
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kordecki tom II.djvu/110
Ta strona została uwierzytelniona.
110