Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kordecki tom II.djvu/111

Ta strona została uwierzytelniona.
111

kréj ziemi nie mieliśmy ledz na czém. W ostatku śmiercią nam grożą. Dziś rano wysłał mnie Miller zapowiadając, że jeśli nie wrócę, ojciec Zacharjasz powieszony zostanie, na co się zaklął. I nie trudno wierzyć, że zrobić to gotów.
— Jakto? musicie znowu powracać?
— Wrócę zaraz! — rzekł Błeszyński, — wrócę, wola Boża, nie obawiam się śmierci, gorsza męczarni godzina w téj jaskini zbójeckiéj. I przyszedłem, — dodał z westchnieniem, - nie pomnożyć waszą odwagę, ale jéj odjąć...
— Wy! wy! ojcze Błeszyński? — spytał zdziwiony Kordecki.
— Ja... tak jest... sumienie mi to każe. Ogrom sił szwedzkich, wprawni wodzowie i wojsko, wszystkie drogi odsieczy przecięte... cóż na to poradzim? Miller zaklął się zdobyć koniecznie i zdobędzie Jasną-Górę, a wówczas!... a! niechcę pomyśléć nawet co się stanie! Święte to miejsce, które poddaniem tylko ocalić możemy, będzie legowiskiem heretyków i placem ich świętokradzkiego igrzyska.
— 0jcze! — rzekł przeor smutno, — samiście byli za obroną, mogłoż jednéj nocy cierpienie, tak zmienić zdanie wasze?
— Nie cierpienie to mnie zmogło, ale ocze-