Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kordecki tom II.djvu/113

Ta strona została uwierzytelniona.
113

— Co wy na to, panie mieczniku?
— Ja, zawsze i wszędzie godzę się na zdanie wasze, xięże przeorze, — odparł Zamojski, — bo zawsze i wszędzie to zdanie najlepsze i najzdrowsze; piszcie do Millera w ten sposób.
Nim się to uczyni, ojcze Błeszyński, chodźcie z nami, — rzekł Kordecki — do kaplicy i klasztoru, odzyskacie siły patrząc w oblicze świętéj Patronki, a ducha doda wam męztwo braci.
— Ja na śmierć gotów jestem, a Bóg świadkiem, że się jéj nie boję, — odrzekł zakonnik, ale mi srogi żal Jasnéj-Góry, żeby ją w kupę gruzu nie zmieniła ta tłuszcza siepaczy.
— Ojcze! ojcze! a Pan Bóg? — spytał surowo Kordecki, zawsze swoją śpiewając piosenkę.
— A czyżeśmy warci cudu?
— My, nie; ale święte Jego ołtarze.
— Ma on ich wiele po świecie, a gdy ołtarz burzyć dozwala, to na karę ludzi. Jemu chwałę wiekuistą śpiewają Archaniołowie.
Ze spuszczoną głową, wolnym krokiem, wybladły więzień szedł powoli, a tu go wszyscy otaczać poczęli pytaniami, użalaniem, ciekawością narzucając się natrętną. Odzyskał przytomność i trochę siły zakonnik. Widząc się między