Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kordecki tom II.djvu/115

Ta strona została uwierzytelniona.
115

łachowski za nim się zjawił, w innéj postaci, lecz niemniéj znękany swą niewolą; sił mu nie brakło, bo je oburzenie podwajało, cały w płomieniach, wstrząsał się, zżymał i pioruny Boże wyzywał na szwedów.
— Nowy poseł, — rzekł Kordecki ujrzawszy go w swojéj celi, gdzie się zgromadziła rada wojenna, i wyciągnieniem ręki, powitał ojca Zacharjasza.
— Co nam przynosisz ojcze?
— Toż samo co xiądz Błeszyński, też słowa, też rozkazy, z dodatkiem, że jeżeli się nie poddacie, jutro śmierć nam... Miller na to przysiągł.
Kordecki stanął wryty i wszyscy zamilkli.
— Nic nie pisze ? — spytał.
— Nic. Dwa tylko polecił mi rzec słowa: jeśli się nie podda Częstochowa, wezmę ją szturmem, ale wprzód wy, przewrótni posłańce, wisieć będziecie.
Uśmiéchnął się przeor dumnie i śmiało.
— Bogu dzięki! — rzekł.
Wszyscy się zdumieli temu wykrzyknikowi.
— Śmiercią, — mówił Kordecki, — nie może was ukarać, boby oburzył wszystkich polaków w obozie, a gdyby to i uczynił, wy męczenni-