bruku, po drzwiach i pędem ode drzwi ruszyła w dziedziniec. Tu obróciła się, obejrzała, zobaczyła Krzysztoporskiego na murze, załamała ręce.
— On! — zawołała, donośnie — on!
I suchym wskazała nań palcem...
Krzysztoporski, który to usłyszał, wzdrygnął się mimowoli, obrócił — usta zaciął tylko. Stara nazad za przeorem spieszyła, ale wpół drogi miarkując się zawróciła znowu, zapuściła chustą, opamiętała i powolniéj, powolniéj coraz poszła usiąść pod oknem Lassotów. Tu wyjęła swój chleba kawałek zawinięty starannie, poczęła go całować i płakać, jakby naradzać z sobą i cicho szeptać.
— Nie, nie — to być niemoże, on jéj zabić nie mógł, on wydać jéj niemógł, ona się znajdzie, tu gdzieś ją skryć musiał. O! czuję, to jego sprawa! Biedne dziécko, za cóż ty pokutujesz jeszcze, za stare grzechy czyjeś, za dawne sprawy i zemsty! Ale Matka Boska ulituje się, to być niemoże... ja ją odkryję. Biedne dziécko! powtarzała tak zginąć, tak zginąć marnie! A! i ten biedniejszy może starzec... lepiejby mu śmierć, niż to ostatnie sieroctwo.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kordecki tom II.djvu/127
Ta strona została uwierzytelniona.
127