kryjący swego wstrętu dla naczelnika, Wejhard naprzemiany pochlebny, uśmiechnięty, tajemniczy, polityk, zręcznie umiejący poddać myśl swoją, nieprzyznając się do niéj.
Był wieczór, a namiot Millera obszerny, w którym wedle zwyczaju dla starszyzny zastawiono stoły,, przedstawił widok malowniczy.... oświecały go lampy kościelne i świece woskowe wyraźnie w zakrystjach jakichś, jakby z katafalku zerwane, w lichtarzach ciężkich i wielkich; między obrusami znać było znowu bogato szyte ołtarzowe opony; na ścianach wisiały zbroje, miecze i oręże, bogate polskie kołczany, przepyszne kobierce herbowne; po bokach leżały axamitne siodła z rzędami złocistemi, sadzonemi i różny sprzęt, widoczny owoc grabieży. Starszyzna siedziała na kulbakach, na obozowych tłomokach, na ławach zabitych na prędce; słudzy krzątali się z wieczerzą; kilku grało w karty i kości w milczeniu, niekiedy przerywając sobie przekleństwem; dzbany i flasze krążyły.
Wejhard był wszędzie; to cóś szepnął, to się uśmiechnął, to podrwił z nieprzytomnych, a pochlebił każdemu, a sadził się na umizgi. Miller sapał milcząc na uboczu, spójrzał gdy wprowadzono xięży i wskazał na nich.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kordecki tom II.djvu/130
Ta strona została uwierzytelniona.
130