Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kordecki tom II.djvu/154

Ta strona została uwierzytelniona.
154

nie możecie, na cóż rozjątrzać silniejszego nieprzyjaciela?
Ale zaledwie im oswobodzenie ogłosił, już go tak jak nie słuchali ojcowie, oba zabierali się iść co żywiéj do klasztoru, aby ich jeszcze nie podchwycono, lub nie zmieniono rozkazu. Małachowski tylko pożegnał ukłonem Sadowskiego i oba podniosłszy habitów, wziąwszy kije w ręce, odżyli i śpiesznie puścili się do Jasnéj Góry.
Wojsko przeprowadzało ich ciekawemi oczyma.
Uszedłszy kilkaset kroków, spotkali strzaskaną szubienice, która dla ich męczeństwa zgotowana była, i każdy z nich wziął drzazgę na pamiątkę uniknionéj niemal cudownie śmierci. Już i z murów widziała częstochowska załoga idących, xięży i głośny, wesoły okrzyk, rozległ się na blankach, a zdala widać było Kordeckiego, którego wyciągnione ręce zdawały się błogosławić i witać.
Brat Paweł płakał stojąc z kluczami u furty; rzucił on habit, który łatał, (gdyż to było zwykłe wolnych chwil jego zajęcie — cały klasztor obszywał modląc się w swojéj izdebce); — upadł na ziemię gdy ich zobaczył, ucałował ojców suknie i ściskając prowadził do klasztoru w uniesieniu