stwo, musiały panie żyć jako tako z sąsiadką, i choć ze wstrętem czasem ją do siebie przypuścić.
Zgadało się tedy o Hannie, a pani Jaroszewska poczęła, cisnąc swego Jaśka do piersi, ubolewać nad jéj losem.
— Takież to było śliczne, — mówiła, — pobożne, miłe jak aniołek. Bóg widzi, że ile razy przyszła a zagadała, to mi się potém czegoś aż słodko zrobiło, jakby mnie czysty duch nawiedził.... I gdzie to się mogło podziać?
— Już to prawda, — odparła pani Skórzewska, — że to niepojęta historja; nawet mój mąż powiada, że nic podobnego w życiu nie słyszał. To okropnie pomyśléć, żeby też tu, w klasztorze, nie było bezpieczeństwa!
A pani Płazina ruszyła ramionami.
— Co za dziw! tyle ludzi, różnéj różności! Bóg wié co za jednych, po mnie aż ciarki chodzą, gdy trzy kroki wieczorem w dziedziniec saméj zrobić przyjdzie!
— Ale gdzieżby ją tak utajono? — mówiła pani Jaroszewska.
— Właśnie i mój mąż powiada, że to rzecz niepojęta, — dodała pani Skórzewska.
— Albo to mało kątków w klasztorze, a taki nie wszędzie bo patrzali — poderwała Płazi-
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kordecki tom II.djvu/164
Ta strona została uwierzytelniona.
164