Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kordecki tom II.djvu/167

Ta strona została uwierzytelniona.
167

zmuszonym śmiechem Krzysztoporski, — dobrze ludziom gadać, ale niechże pokażą dowody.
— Mam nadzieję żeście niewinni, bo takiéj zbrodni dla zemsty nie pojmuję, a pod ołtarzem Boga w takiéj chwili spełniona, straszną karę pociągnęłaby za sobą. Bóg cierpliwy, ale sprawiedliwy — patiens quia aeternus, patiens sed justus.
Nie zmięszał się widocznie ślachcic.
— Czegoż ode mnie żądacie, xięże przeorze?
— Podejrzenie trwa, oczyśćcie się z niego...
— Jakże się mam oczyścić?
— Są ludzie, — cicho i z zakłopotaniem pewném wyrzekł Kordecki, — są ludzie, co uprowadzonego dziecka, aż w izbie waszéj szukaćby chcieli...
— Jest to obelga dla mnie, — rzekł Krzysztoporski, — ale ją znieść muszę, chodźmy! I powiódł, przodem idąc, do mieszkania swojego pod basztę; przeor sam tylko poszedł za nim. Żebraczka, która się zastanowiła, w ślad aż do drzwi się przysunęła. Po wschodkach spuścił się Kordecki do ubogiéj izby dowódzcy, która była pusta i smutna: trochę słomy w kącie, na niéj rzucony kilimek, siodło, rusznica, dzban, misa na stole — sprzęt cały. Drzwi do izdebki drugiéj