— To szaleństwo — mówił, — to jakieś obłąkanie na was padło, opieracie się już, dzięki powolności Millera, dłużéj od Krakowa, choć z garścią tak małą! czyż nie dość? Wyglądacie posiłków? zkąd? od Chana?
I rozśmiał się szydersko.
— Denhoff i Wolf są w ręku króla szwedzkiego, cała mu się Polska poddała; ci jedni w pomoc wam przyjść jeszcze mogli; wojsko kasztelana Kijowskiego rozpierzchło, przerażone, działa pozabierane, żołnierz wylękły! Miller dla waszego jedynie dobra skłania się traktować, ale jak skoro, mówię wam to poufnie, działa burzące z Krakowa nadciągną, nie pozostanie najmniejszéj nadziei kapitulacji i układów. Myślicież, że wszędzie zwycięski Szwed, tu tylko da się odeprzeć i ustąpi sromotnie? możeż to być? nie jestli to z waszéj strony zarozumiałość ślepa?
— Panie starosto — odparł Zamojski, Polska się jeszcze nieopamiętała.
Na te słowa Kaliński wprost rzucił się na Zamojskiego, z dziwnie imponującą miną i ostremi słowy:
— Mości panie Zamojski, to nie polski sejmik, żeby tu słowy szermować i gębą bić, króla szwedzkiego: myśmy także Polacy, dbamy o kraj
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kordecki tom II.djvu/172
Ta strona została uwierzytelniona.
172