żony nieco Kaliński: Przerażeni, przelękli, głodni, ledwie duch w nich: jeden Zamojski, że wié czém dla niego pachnie oddać się szwedowi, ze strachu gotów się bić, ale go tam ani chybi zwiążą i w ręce nam wydadzą, a sami będą prosić zmiłowania.
— Myślicie tak?
— Pewien jestem.
— No, idźmyż pocieszyć Millera.
I pojechali razem, a w ślad prawie za niemi przyszedł i list Kordeckiego; ledwie że Kaliński sprawił się ze swego poselstwa, już i kartę od przednich czat przeniesiono. Tryumfująco spójrzał na nią starosta, i wąsa zawinął, jakby mówił.
— A co! nie grackom się spisał?
W tém Miller rozwinąwszy list, spójrzawszy nań, namarszczył się i rzucił nim o stół.
— To znowu żarty! znowu zwłoki!
— Jak-to być może, po moich przekonaniach — perswazji, gdy tak zdawali się skonwinkowani....
— Zawsze oni jedni! rzekł szwed, uparci a krnąbrni, jeszcze im jakieś widać świtają nadzieje, chyba niewidzą co koło nich?
— Sto razy im to przecie mówiliśmy...
— Niewierzą!
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kordecki tom II.djvu/177
Ta strona została uwierzytelniona.
177