Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kordecki tom II.djvu/179

Ta strona została uwierzytelniona.
179

się coraz przewlekał, grudzień poczynał, z nim mrozy, słoty, zimno dokuczliwe i pora nie do wojny. Potrzeba było kończyć, niepodobna odstępować ze wstydem, a siłą twierdza zdawała nie do wzięcia, bo działa polowe Millera nie starczyły, a Polacy nie chcieli mu pomagać. Wedle nauki militarnéj, twierdza Jasno-Górska śmiało, jak je zwał Miller, kurnikiem zdawać się mogła; a podług rachub ludzkich, już się zdać była powinna; jednakże stała niedobyta, nienaruszona, nikt nie pojmował jak i czemu. Jakiś zabobonny przestrach, znużenie, bojaźń niewysłowiona, opanowywały szwedów. Nie mało do tego przyczyniały się wieczorne rozmowy polaków. To co mówili o świętości i sile tego miejsca, szwedzi pojmowali czarami; a czary w owym wieku dla wielu, straszniejszemi były od Boga; ludzie przestawali już wierzyć w niego, a bali się jeszcze czarów. Sam Miller niewydając się z tém, już cóś rozmyślał o czarach, bo pojąć mu było trudno, jak bez nich garść ludzi starych, słabych, znużonych, przelękłych, osamotnionych, stawić mogła czoło potężnemu wojsku.
Nazujutrz rano zagrzmiały znowu szwedzkie działa z obozu, otoczyło wojsko mury, a bomby poczęły lecieć na klasztor; wszyscy niespodzianie