Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kordecki tom II.djvu/183

Ta strona została uwierzytelniona.
183

, niezbadaną, któréj dostrzedz nie mógł, z którą walka, była próżnym wysiłkiem. Sto razy w duszy powtórzył wszystkie jakie umiał przekleństwa na Wejharda, który go tu przywiódł i naraził na wstyd niechybny, ale cofać się, tak daleko zabrnąwszy, było niepodobna. Dałby był wiele za rozkaz, coby go ztąd odwołał; a tu trzeba było kończyć, trzeba było iść daléj a daléj.
Z kim? i jak? trudne zostawało pytanie. W starszyznie obojętność widział, niekiedy spotykał opór, bo xiąże Hesski, Sadowski i kilku innych, niewiele ceniąc posiadanie Częstochowéj, uważając straty na jakie zdobycie narażało, spóźnioną porę, w ostatku wrażenie, jakie na Polakach szturm do świętego miejsca miał sprawić, byli temu przeciwni; u ludu ta myśl czarów a dziwowisk sprawiała bojaźń niewysłowioną; niektórzy z oficerów nawet czuli już na sobie zaraźliwą jéj siłę. Jeden Wejhard stał przy swojém i obiecywał kapitulacją, a Kaliński drugi, gadał o nieuchronném poddaniu — ale nikt im nie wierzył.