Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kordecki tom II.djvu/185

Ta strona została uwierzytelniona.
185

stało dawne obłąkanie, ale usta już wymówić nie mogły tych szyderczych słów, któremi wprzódy tak ochoczo odstrzeliwała się wszystkim; niekiedy tylko jakby sobie przypomniała potrzebę utrzymania w swojéj roli, rozśmiała się, zachciała pobaraszkować, ale wnet ucięła.
— Co to się stało naszéj staréj słudze Matki Boskiéj? — mówili ludzie z załogi, — wszak to spoważniała, gdyby inna kobiéta.
— Jużci to ją gryźć musi ten szwed, trudno żeby się nam wyszczerzała po dawnemu, mając go za pasem.
— Kostucho! — wołali — Kostucho! co tam słychać?
Nlc, panie Walenty, jeno tylko że ci się szwedzi kłaniają, i proszą z sobą razem do Abrahama na ciepłe piwko.
— A! przeklęta, — odparł żołniérz z załogi, — pocóż mi ją było pytać, znalazła język w gębie na odpowiedź: gotowa wyprorokować jak Janaszowi.... Już to nigdy nikomu nic dobrego nie zapowiedziała, taka natura.
— To jéj lepiéj nie pytać.
I dali jéj pokój, a Konstancja szła daléj rozdając kule po murach.
— Naści Jaśku, te kule szczęśliwe, dobrze