— Szkoda jéj! — rzekła, — szkoda!
Stefan się zarumienił, zmięszał.
Nie trap się kochanku, — przerwała staruszka, — a cóż to za dziw, że ty jéj żałujesz, kiedy ja także obca, com ją ledwie znała, a płaczę.
Młodzieniec milczał.
— Czegoż chcecie? — spytał wreszcie.
— Jak wam imię? — przerwała żebraczka.
— Stefan.
— Dobre i poczciwe imię, był król tego imienia, bardzo tęgi człowiek. Wiecie co panie Stefanie, ona za mury nie wyszła, to pewno, ani ją tu zabito. Byłby ślad świętokradztwa...
— Gdzież być może?
— Otóż to Bóg wié jeden, Krzysztoporski drugi, i któś może trzeci...
— On? mówicie.
On, on, — odparła stara, — już ja śledzę i dochodzę, ale sama nie dam rady, ot wiécie co? pomożcie mi... Patrzajcie pilno we dnie na Krzysztoporskiego i na... ślachciankę tu jedną.... na Płazinę. Płazów okna z waszego piętra, przez dachy stajen widać. Nie widzieliście kto tam do nich chodzi?
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kordecki tom II.djvu/192
Ta strona została uwierzytelniona.
192