dziury, ale chybaby Bóg niełaskaw, żeby widząc starania wszystkich, nie poszedł z nami! pójdzie, i powoli do kupy się zebrawszy...
— Utniemy, utniemy jak Bóg miły, szwedom po tebinkach, — przerwał wyrzucając czapkę pan Piotr Czarniecki... Ot! i przy nas sława żeśmy pierwsi uwierzyli w siebie, to jest prawdą a Bogiem mówiąc — przy xiędzu przeorze.
— Dajcie mi pokój! żadnéj ja sławy niechcę, ofuknął Kordecki — prócz sławy sługi Bożego... ale mówcież no, mówcie panie podkomorzy, bo aż serce rośnie was słuchać.
— Wittemberg trzymał w Krakowie deputatów od wojska, i z niczém ich odprawił, ba i sami poszli powąchawszy, że ich pieniędzmi ze sréber kościelnych kontentować miano. Koniecpolszczycy tylko co prędzéj przyszli, coś tam zachwycili grosza, reszta tylko obietnice. Jakoś oparzyli się w czas że tych pieniędzy brać się im nie godziło, bo słyszeli niezmierny skwierk ubogich zakonników, xięży, mniszek, u których zakrystje pozabierano. I szwedzka owa pierwsza skromność bardzo się odmieniła, nie skrycie już, ale jawnie, nie tylko kościoły, ale i domy ślacheckie z wielkiéj dla nas przyjaźni rabują.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kordecki tom II.djvu/213
Ta strona została uwierzytelniona.
213