Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kordecki tom II.djvu/216

Ta strona została uwierzytelniona.
216

odparł Zamojski z niejakim wstrętem, ułożcież sobie sami dialog, własną inwencją lepiéj spamiętacie.
Sladkowski zamyślił się nieco.
— Ha! co będzie to będzie, rzekł, powiem mu żeście uparci, kiedy on armatami niepokonał, trudno żebym ja racjami was zmógł, a tymczasem, dodał, zwlekajcie a zwlekajcie, może się i króla naszego rodzonego doczekacie.
— Króla! — daj to Boże! westchnął Kordecki, nie on to nas opuścił, aleśmy my go rzucili; ujrzawszy swoją Polskę w ręku Szweda, wyrzekł się nas jak złych dzieci; a! gdyby powrócił inaczejby poszło wszystko... ale otucha w Bogu
— I w dłoni naszéj, dodał pan Piotr Czarniecki brzękając o szablisko. Gdyby się nam tylko zbyć fałszywych przyjaciół, nieprzyjaciołom rady damy.
W tém i pan Sladkowski żegnać się począł i odchodził, a nowiny błyskawicą z ust do ust poleciały po załodze. Wszyscy je wzięli za dar Matki Bożéj, w wigilją Jéj święta, przysłany obrońcom czci Jéj i ołtarza.
Sladkowski wprost udał się do Millera, któremu stawił się smutny i zmęczony.