na świątynię — oni bez nabożeństwa, bez oblicza Bożego, odepchnięci, wygnańcy; schwyciło ich za serce, bo co to pobożnemu posłyszéć dzwony, pomyśléć że się tam modlą, a nie módz pójść z wiernémi razem! Prawda, mówią, że wszędzie Bóg przyjmie cichą modlitwę, ale jaka dla człowieka różnica, modlić się na sam, a z braćmi! Tu jak wilgotne drzewo gorejesz powoli, tam w ognisku płomień cię ogarnia, pobożność cudza podnosi, skupiają się westchnienia, zléwa się pieśń w jedną i czujesz Boga, że cię usłyszał. I polakom u szweda, serce zabiło do dzwonów, zatęsknili za kościołem, Fara w miasteczku była zamknięta.
— A! — mówili, — czemuż my tam pójść nie możemy.
— Czemużbyśmy nie poszli? — rzekł któryś.
— Bo nas nie wpuszczą.
— Puszczą, wszak do kościoła!
— Probujmy!
I tak gronkiem co było poczciwszych, nuż przez szwedzki obóz do bramy.
— Ojcze Pawle, (bo go niemal każdy znał) puść do ołtarza Matki Boskiéj.
Ojciec Paweł wyjrzał.
— E! to tak! — rzekł, — wczoraj to zęby na nas
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kordecki tom II.djvu/226
Ta strona została uwierzytelniona.
226