dzo poczciwy litwinisko), chodził po blankach w czasie nabożeństwa; gdzie drudzy czapkę zdejmowali i on ją uchylił, zresztą rozpatrywał się, a nikt mu patrzéć nie bronił, oglądał się i dziwował.
Trochę zniespokojony tym oglądem Kordecki, podszedł ku niemu z innémi.
— Panie Azulewicz, — rzekł, — chodźcie do nas, przekąsić co Bóg dał.
— Dziękuję xiędzu przeorowi.
— Znajdziemy cóś i dla was.
— Już ja jadłem z rana; najlepiéj nakarmiliście mnie ufnością z jaką tu wpuszczony zostałem, dziękuje wam za nią szczérém sercem. Jużciż to i tatarzy litewscy jednéj matki dzieci z wami; nie myślcie byśmy bardzo szweda kochali. Chciałem i ja widziéć cuda wasze, nasze Mułły nie potrafiliby nic podobnego. Dziw! dziw! takiéj obronić się potędze.
— Nie naszą to siłą, — odparł Kordecki, — jest któś wyższy i większy co nas wspomaga.
Tatar głowę skłonił i rzekł z uniesieniem:
— Niéma Boga ino Bóg...
Resztę formuły zjadł przez grzeczność i w duchu jéj tylko dokończył.
— Brońcie się, — dodał, — a obronicie!
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kordecki tom II.djvu/230
Ta strona została uwierzytelniona.
230