Na to słowo głośno wyrzeczone, poczęli się cisnąć do niego.
— Tak! tak! — rzekł Azulewicz, — mury dobre, lud jest i ochoczy, żywności i prochów nie brak nic, za co się macie poddawać?
— Jakże myślicie? potrafim się utrzymać? — spytał Kordecki.
— Jeśli tak jakeście zaczęli, dokończycie, to niezawodna! Ani myślcie o poddaniu, podpiszą wam warunki jakie zażądacie, a złupią was potém do szczętu. Szwed przysięga nie dla siebie, dla ludzi, aby ich złapał; patrzcie jak po kraju pustoszą, choć całość jego oprzysięgali...
— Wiemy już o działach burzących, które idą na nas z Krakowa, i o piechocie co im towarzyszy, — odezwał się Kordecki, — ale wola Boża!
— Nie strachajcie się ino! Działa nie zawsze trafnie biją, tu już dowody macie, że im pod górę strzelać się nie udaje; piechota przyjdzie, to ją taki strach opanuje jak tutejszych, a mróz, deszcz, szrony zwalą z nóg.
Kordecki tylko że tatara nie uściskał, a pan Czarniecki słuchający z daleka, chciał zaraz wypić z nim za pomyślność oręża jasno-górzan, ale Azulewicz nic nie pił.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kordecki tom II.djvu/231
Ta strona została uwierzytelniona.
231