Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kordecki tom II.djvu/244

Ta strona została uwierzytelniona.
244

Ale przez dwa dni milczeli owi zastraszający przybysze; ustawiano je, sposobiono im łoża, sypano baterje, zwożono prochy i kule, urządzano dylowanie, a że umarzłéj ziemi nie łatwo było ruszyć, szła robota opornie.
Tymczasem smolne wieńce, kagańce, kule ogniste leciały na klasztor, aby zakryć przed zakonnikami gotującą się na nich niespodzianą napaść, stokroć od wszystkich poprzednich niebezpieczniejszą.
W klasztorze spokój i pilność.
Tak czwartek i piątek minęły, w sobotę rano wszyscy byli na jutrzni, gdy potężnym głosem ryknęły kolubry ustawione już przeciw murom kościelnym.
Kordecki był w chórze, zadrgnęło mu serce słysząc ten huk straszliwy, ale nie z bojaźni — trwożył się o męztwo swoich towarzyszów, pewien będąc, że sam łaską Bożą wsparty, wytrzyma.
Czarniecki piérwszy, za nim Zamojski wypadli na mur. A tu już załoga przerażona stała zlękła, jakby ostatnię godzinę wybiły jéj działa. Po trzy kartauny nieustannie zionęły ogień i kule od strony północy i południa. Pan Piotr, któremu odgłos ten dodawał serca, Zamojski co