Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kordecki tom II.djvu/245

Ta strona została uwierzytelniona.
245

się mógł podwajać czynnością, rozdzielili się przewodnicząc ludowi do zagrożonych ścian. Widok dwóch mężnych wodzów nie tracących odwagi, zawstydził, rozochocił; każdy chciał dowieść, że niebezpieczestwem gardzi.
— Kto żyw na mury! kto żyw na mury! — rozlegało się wszędzie.
I dzieci, kobiety, niedołęgi, biegli niosąc kamienie, ziemię, belki na zabijanie wyłomów w kortynie; wyrostki zbierali upadłe szwedzkie pociski, i dziwiąc się ich ogromowi, odnosili puszkarzom.
Zamojski posłał po syna.
Matka go żegnała, tuląc a błogosławiąc jedyne dziecko; ale stary wojak zażądał mieć u swego boku, i młodzian przyszedł ochotnie.
— Nikt z nas od poświęcenia życia nie wolny, — rzekł mu ojciec, — dajemy przykład... stój Stefanie na murach i służ jak możesz.
Za dzieckiem i matka przybiegła, z podziwieniem ujrzeli wszyscy dostojną matronę, stojącą u boku męża i syna. Nie piérwszy to był przykład podobny, ale łzy z oczu wycisnął, gdy poważna matka, jęła w jedwabnéj swéj sukni razem z ludem nosić z podwórców kamienie i ziemię.