ich kule to się w mur pakowały, niewiele mu szkodząc, to po dziedzińcach rozbijały bruki, to gdzie krokiew nadłamywały z wielkim trzaskiem, a małą stratą.
Miller kazał sobie rozbić namiocik, patrzał i gotował się dowodzić do szturmu, ale do południa i dobrze po południu, mur ani się nadszczerbił, ledwie go gdzieniegdzie skrobnęli. Zestawili działa inaczéj — toż samo, puszkarze poglądali po sobie, oczyma mówiąc:
— A co? szatana taki mają!
Wejhard lata i krzyczy, wodzi Wachlera, grozi, płaci, mur jak stał tak słoi. Po kilku godzinach różnych próbek postrzegł już Miller, że się na nic nie przydadzą, że jeśli nie weźmie strachem, nie weźmie i siłą. Umyślnie posłuchał Wejharda aby mu miał czém dokuczać i posłał zaraz po niego; miał minę gniewną razem i szvderską.
— A co hrabio! wyłom?
— Robiemy go.
— Jak myślicie, wiele też miesięcy robić go będziemy?
Na to pytanie Wejhard z niecierpliwością odparł:
— To rzecz puszkarzy nie moja.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kordecki tom II.djvu/269
Ta strona została uwierzytelniona.
269