bez jeziora, bez nadzwyczajnych skał i ścian, prosty okop z przymurkiem jak na żarty! Jest się czego wstydzić! A z kim doczynienia? z mnichami, kroćset djabłów panie hrabio, wolałbym tu nie przychodzić!
— Juściż odejść tak z kwitkiem nie możemy.
— A! i to pytanie! — dodał stary wódz, z tego co dotąd widzę, nie o wielebym się zakładał.
— Jakto! zakrzyczał Wejhard — dozwoliłbyś generale uzuchwalić się im, dać przykład całéj Polsce — Na Boga! to by było zgubne!
— A mogęż stać tu pod Częstochową?
— Ale tu kilku dni dosyć.
— Cóżeśmy uchybili, że tyle czasu stojemy darmo?
— Bez parlamentacij, bez próbek, wprost każcie zasypywać fossę, sprowadzić tarany, drabiny i do szturmu! Walić mury, tłuć, strzelać i na mur siłą!
— Tęgi z hrabiego projekcista! ale pomów z żołnierzem, któremu głodno w brzuchu, zimno w pięty, a strach za plecami, czy tego dokona. Ognia nawet w nocy rozpalić niemożna, żeby się rozgrzać... a w dodatku (uśmiechnął się niby) czary!
— Ale cóż te czary generale, to bzdurstwo, to dzieciństwo!
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kordecki tom II.djvu/271
Ta strona została uwierzytelniona.
271