Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kordecki tom II.djvu/276

Ta strona została uwierzytelniona.
276

— To swoją drogą zawsze, — rzekł Czarniecki.
Zamojski trochę był markotny że długie jego czytanie w łeb wzięło kilką słowami pana Czarnieckiego, a że, kochając się wyścigali zawsze i emulowali z sobą, jął znowu liczyć sposoby odpychania.
Czarniecki wąsa kręcił, wzdychał, słuchał: aż mu i dokuczyło.
— Więc tu panowie sobie radźcie, swadźcie, — rzekł — a ja pobiegnę na mur, i każę tymczasem znosić co się trafi.
Przeor nic nie powiedział; postrzegł Zamojski także, że tu więcéj czynu i ręki niż słów potrzeba, rzucił xiążeczkę i zawołał:
— Macie słuszność panie Pietrze, do roboty!
— Ot tak kochany mieczniku! — radośnie wykrzyknął Czarniecki — na mur, sposobmy co jest, potém sobie przy kominku spokojnym czasem przeczytamy xiążkę, co téż ona pisze, a teraz... a! zachcieliście, nie święci garnki lepią.
Ze zwołanym ludem stanęli zaraz do roboty.
Co było gdzie pozostałego rumowiska, kamienia, dylów, kutych drągów, zębatych kruków, żelastwa, bron, drzewa różnego, wszystko poczęto ściągać, aby na wypadek zbliżenia się do foss nieprzyjaciela, powitać go uczciwie. W dzie-