Na zamku przestrach znowu, pora ta zdawała się szczególniéj sprzyjać szwedom, kroki ich okrywała tajemnica. Miller też radował się wielce ze mgły i korzystać chciał z niéj co najprędzéj, by zasypywać przekopy i dobywać klasztoru.
Tylko co wydano rozkazy, gdy Miller o kilka kroków posłyszał wystrzał i krzyki; zdawało mu się że to był jęk jego siostrzeńca od którego ledwie się oddalił. Nie pojmował co mogło być przyczyną wypadku, spiął konia, przybiegł na miejsce.
Młody człowiek leżał śmiertelnie kulą w brzuch ugodzony. Zakrwawiły się oczy dowódzcy.
— Co to jest? — zaryczał widząc ukochane swe dziecię w tym stanie i rzucił zwoływać lekarzy.
Ale lekarzem śmierć była; młody chłopak, obrócił się do niego, rękę wyciągnął drżącą, uśmiechnął i skonał.
Miller włosy rwał z głowy, żołnierze stali odrętwieni... strzał to nie mógł być klasztorny. Szwed jakiś wśród téj mgły, którą się tak bardzo cieszyli, oczyszczając nabitą śmigownicę, wypalił z niéj, sądząc że do klasztoru mierzy, a zabił biednego wyrostka.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kordecki tom II.djvu/282
Ta strona została uwierzytelniona.
282