Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kordecki tom II.djvu/286

Ta strona została uwierzytelniona.
286

Noc zeszła na czuwaniu niespokojném... wszyscy stali na murach w oczekiwaniu. Nikomu nie było tajno co się działo w szwedzkim obozie, zabicie Millerowskiego siostrzeńca, jego gniew i zaklęcia że twierdzę zdobędzie i zniszczy, przerażać poczynały. Sen uciekał z powiek, latarnie słabo świeciły na murach wśród mgły nieprzebitéj, ludzie jak cienie suwali się dokoła. Hasło powtarzano z cicha: w Bogu nadzieja.
Bóg niech będzie pochwalony!
Z temi słowy w ustach, z różańcem w dłoni, chodzili dowódzcy powolnemi kroki, spodziewając się nocnéj napaści; lecz napróżno; szwed o niéj nie myślał.
Nie rychło opieszały dzień zaświtał, lecz taki jak wczorajszy gęstą mgłą osuty, rzekłbyś że się owinął nieprzejrzystemi szaty; ni nieba, ni ziemi, ni świata, jasno a nic nie widać. Tuman jak dym gęsty wszystko osłania, powiększa postrach, przeraża, bo tajemnicą otacza.
Kordecki zasępiony na jutrznię do choru przyszedł, a po skończonych modlitwach:
— Bracia, odezwał się, nie czyste są serca nasze, nie gorące modlitwy, Bóg odwraca się od nas i upomina! módlmy się lepiéj... Znać ze-