Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kordecki tom II.djvu/288

Ta strona została uwierzytelniona.
288

wstał, zniżył głowę i w milczenia przyjął rozkaz przeora.
Inni ojcowie westchnęli tylko.
Kordecki wyznaczywszy przeciwko mgłom bojownika, jakby do najprostszéj pracy: zszedł z chóru spokojny.
— A to co za licho? — rzekł pan Czarniecki widząc nagle z mglistych mroków, wyłażącą dziwną jakąś wysoką budowę, która powolnie poruszając się, ku murom zbliżała.
Zamojski spójrzał także i uśmiechnął się.
— To się zowie w języku wojennym...
— Ale do czego to służy? spytał niecierpliwie pan Piotr, jużciż nie do bicia masła?
— Do rozbijania murów, i włażenia na nie.
— No to nie czekając i nie definiując, walmy do tego rusztowania... Kasprze kochanku rychtuj mi na te kozły, czy jak się tam to zowie, a gracko, dostaniesz odemnie co zechcesz.
Kasper począł działo podnosić, bo się machina zbliżała, dano ognia i wielki taran czy balista, który wlekli żołnierze i lud okoliczny z końmi i wołami razem, począł trzaskać: ponowiono strzały i nim skutek ujrzano za dymem, już łom drzewa i krzyk ludu dał znać,