Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kordecki tom II.djvu/294

Ta strona została uwierzytelniona.
294

dość łatwo tchórzył, ale w takim razie miną nadrabiał, gdy był w strachu — oburzyli się oba.
— To być nie może panie generale, muszą nam wydać naszych! Toby była tyranja!
— Zobaczycie, — rzekł zimno generał, — idźcie...
— Jakoż poszli, a po drodze nieomieszkali w twierdzy rozsiać popłochu, i przeor zaraz postrzegł się, że ich przybycie nie było mu na rękę. Nim od bram do niego się przebili, już napletli dziwów, nastraszyli bojaźliwych i zachwiali odważnemi nawet. Według nich twierdza co chwila mogła, musiała być zdobyta; szwed zaklął się, że nikogo życiem nie daruje; kobiéty, starce, dzieci, mieli paść ofiarą, a na gruzach sól rozsypać obiecywano.
Płacz, lament rozległ się po całéj górze.
Na to właśnie nadchodził Kordecki, spojrzał surowo, a wtém jak stali w korytarzu pan Jaroszewski i pan Ciesielski do niego:
— Xięże przeorze, — rzekł piérwszy z ukłonem, — przyjechałem po żonę.
— A ja po siostry.
— Cóż to się stało, że je wywozić myślicie, — odparł Kordecki zimno i z nieukontentowaniem, —