Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kordecki tom II.djvu/303

Ta strona została uwierzytelniona.
303

niem poprawy; każdy ważąc i poświęcając chętnie swe życie.
Ale ze ślachtą nie tak poszło łatwo: tu przeor nie mógł każdego z osobna ani razem wszystkich zgromadziwszy zawstydzić, upokorzyć i wlać siły, których brakło; strach głośniéj mówił nad wszystko w świecie, do tych zwłaszcza, co tu mieli żony i dzieci, a obawiali się rzezi i gwałtu. Ranny napad Jaroszewskiego, łzy saméj pani, postrach panien Ciesielskich, rozeszły się po całym klasztorze. Chcieli ślachta z zakonnikami razem, zmusić przeora do poddania, ale po naradzie w definitorium, ojcowie Paulini usunęli się i sami znajomych na drogę męztwa zwracali, niechcąc już pomagać ślachcie. Kilku ze starszyzny mając na czele Zamojskiego i Czarnieckiego, trzymali się niezachwianym umysłem, reszta burzyła się, a było tego z pięćdziesiąt rodzin. Biegali oni jak poparzeni, lamentując, radząc, narzekając na nieszczęśliwą godzinę, w któréj się tu schronili. Pani Płazina w téj zawierusze miała wyborne pole nagadać się, nabiegać, nazaczepiać co młódszych i nanosić plotek, tak że zapomniała nawet o swéj jaśniewielmożności i państwie. Godny jéj małżonek pan Płaza, jakiś Mrówkowski i kilku innych przewódzców, na serjo zbie-