Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kordecki tom II.djvu/311

Ta strona została uwierzytelniona.
311

rzy o co chodzi; ślachcic naprzód popchnięty rad nie rad z perorą:
— Przyszliśmy, — rzekł pokłoniwszy się — spytać waszéj przewielebności, co myślicie i czego czekacie z tą zwłoką, gdy niéma odrobiny nadziei żadnego posiłku; nieprzyjaciel panem wszędzie, trzeba się ratować, trzeba poddawać, bo niéma co bałamucić... darmo, mości przeorze, — przyszła godzina...
Kordecki twarz łagodną zmienił wyrazem surowym i chłodnym; stanął przed niémi jak sędzia.
— Nie na wszystko czego żądamy, — rzekł, — szwed się godzi, bo na skalanie świętego miejsca przez kacerzy, my zezwolić nie możemy. Wy miłościwi panowie znużeni pracą, jak się wam wydaje, niepowodzeniem, chcecie układów, ale pomyślcie, czy i poddanie klęską nie będzie? Wiémy jak dotrzymali obietnic w Krakowie.... Nie naglijcie o poddanie, abyśmy my przez was, niegodnémi świętego miejsca uznani nie byli. Gorsze upokorzenie od wojny.
— Ale xięże przeorze, — przerwał Płaza, — tu o nas chodzi!
— Wcale nie o was, — odpowiedział przeor, — naprzód o ołtarz, potém o nas wszystkich, a nie o was tylko, a poddać się nie poddam.