czeństwa, chciał srébra zabrać na schowanie, ale sréber ani śladu.
Generał pokwaśniał bardzo; posłaniec gnał posłańca, śledzono, pytano, dokuczano, nudzono, nadaremnie; musiał Trupski i Zbrożek zostawione na przypadek kilkaset grzywien, odwieźć Millerowi. Był to łom jakiś, czyjaś ofiara jeszcze nie użyta na potrzebę kościelną; Miller rzucił się na zdobycz, skrzywił gdy ją zobaczył, przecież i tego nie odrzucił.
Wejhard już motał sobie jakieś na srébro projekta.
W klasztorze pan Jaroszewski już był, z polecenia kwarcianych, rzucił kartkę uwiadamiającą zakonników o połowie sréber i skryciu ich w miejscu bezpieczném; przeor ani się uląkł, ani zabolał, ani zadziwił.
— Srébro, — rzekł, — to mniejsza, Bóg dał, Bóg wziął, byle ołtarz stał nienaruszony.
W namiocie Millera tymczasem osnuwano nową robotę: posłano żądać rozejmu, zakonnicy nań zezwolili, bo radzi byli spocząć; a Wejhard nalegał poddając gwałtem myśl swoją, zaręczając że wyborna i skuteczna, bo wszystkie takie były, póki ich nie sprobowano.
— Panie generale — rzekł, myśl trafna...
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kordecki tom II.djvu/316
Ta strona została uwierzytelniona.
316